StarDock to panowie odpowiedzialni za dzisiejszy obiekt recenzji – Fallen Enchantress: Legendary Heroes. Nie jest to ich pierwsze podejście do turowych strategii, bowiem ich pierwszym dzieckiem było (delikatnie mówiąc) Elemental: War of Magic. Developerzy spróbowali kolejny raz z samodzielnym rozszerzeniem Elemental: Fallen Enchantress, które znowuż nie dało rady i zostawiło za sobą niesmak. Mówi się jednak, że do trzech razy sztuka i tak oto powstał SAMODZIELNY DODATEK DO SAMODZIELNEGO DODATKU. Brzmi głupio, prawda?
Pierwsze co rzuca się o oczy to polska wersja językowa, którą w Polsce zajął się Techland i wykonał pracę po łebkach. O ile mniejsze tytuły od wrocławiaków były naprawdę porządnie spolonizowane, to w tym wypadku jest to totalnie przeciwieństwo. Część nazw budynków/czarów/jednostek wciąż ma angielskie nazwy i tak zamiast sławy mamy „fame”, a nowa zawartość do pobrania to „new kontent”. Nieładne potraktowanie polskich graczy.
Jeśli jesteście nowi, to pewnie będziecie chcieli zacząć grę od samouczka, który krok po kroku przedstawi wam zasady działania produktu? Ja też wyszedłem z takiego założenia, bowiem jest to mój pierwszy kontakt z serią, ale zawodu ciąg dalszy, bowiem filmiki instruktarzowe nie mają polskich napisów… Brak mi już słów.
Przemogłem się jednak po początkowej niechęci i rozegrałem scenariusze, których jest tutaj aż dwa – Upadła Zaklinaczka i Wojna o Anthys. Niestety historia przedstawiona w obu jest aż za typowa dla gier umiejscowionych w świecie fantasy. To samo jest z potworami – są zombie, pająki, olbrzymy – czyli wszystko co już dawno widzieliśmy. Nie czepiałbym się jednak tego, gdyby modele wyróżniały się na tle konkurencyjnego Heroes, czy Disciples. Nic z tego.
Od strony graficznej jest naprawdę źle – tekstury są bardzo niskiej jakości, tak samo jak wszelkie efekty. Twarze bohaterów wyglądają jak jeden, ten sam model poddany lekkiemu liftingowy z różnym skutkiem. Nie wiem czy wygląda to po prostu brzydko, czy podchodzi już pod śmieszność. Narzekań jeszcze nie ma końca, bowiem Fallen Enchantress: Legendary Heroes cały czas miał momenty, w których nie wyrabiał. Grałem na komputerze z czterordzeniowym procesorem i 4GB RAM-u, a dziwne przycięcia były normalnością. Coś takiego często widuje u konsolowych portów, ale to jest tytuł stricte pecetowy.
Jak jednak wypada sam gameplay? Jest dość standardowo; budujemy miasta, które można rozwijać w różnoraki sposób i później czerpać odpowiednie bonusy. Rekrutujemy w nich nowe jednostki, którym może (ale nie musi) przewodniczyć bohater. Po drodze napotkamy na różne znajdźki, misje, potwory do pokonania i miejsca, gdzie będzie można postawić budynek produkcyjny np. kopalnię metalu. Zarówno zwykłe mięso armatnie, jak i mocniejsze jednostki wraz z każdą wygraną walką zdobywają doświadczenia, by zdobyć nowy poziom i podnieść statystyki. Wszystko wydawałoby się, że jest na swoim miejscu, ale brakuje najważniejszego elementu… syndromu jeszcze jednej tury.
Strategie mają to do siebie, że potrafią wciągnąć na grube godziny i mimo, że na zegarku jest grubo po 1:00, to chęć rozegrania jeszcze jednej tury wygrywa. Tutaj totalnie nie czuć tego czaru – choć widać, że twórcy bardzo chcieliby, żeby tam było. Albowiem wychodząc z gry sugerują, żebyśmy zostali rozegrać jeszcze jedną rundkę.
Oprócz scenariuszy można pobawić się w grze dowolnej, gdzie do dyspozycji jest aż dwunastu bohaterów z różnych ras i o różnych plusach (i minusach). Niestety mechanika po dłuższym czasie potrafi znużyć swoją wtórnością.
W tych wszystkich błędach i niedociągnięciach znalazłem jednak też i pewne dobre aspekty: edytor, dzięki któremu stworzymy własne mapy, bohaterów i rasy. Istny raj dla ludzi lubiących bawić się w stwórców. Szkoda tylko, że przez (zapewne) lichą popularność gry nikt w nie nie zagra.
Odpowiedź na pytanie: czy warto zainwestować swój czas i pieniądze w grę StarDock, wydaje się oczywista. Trzymajcie się z daleko, no chyba, że naprawdę macie głód na nową turówkę – ja jednak polecałbym zainteresować się ofertą konkurencji.
Grę do recenzji dostarczyła firma Techland